Jestem pewna, że z daleka wyglądam jakbym szła. Ale biegnę,
wierzcie mi, biegnę!
Nie, żebym była jakoś niesamowicie z tego powodu zadowolona.
To znaczy – inaczej. Zadowolona jestem. Całą listę plusów zaczyna argument
pierwszy: - wyszłam z domu. Kończy ją argument drugi: nie ma obok mnie dzieci.
Bieg nr 1 za mną. Do biegu nr 1 zrobiłam już podejście
trzecie. Pierwsze, rok temu. Zapał do biegania skończył się równo z wiadomością
o ciąży. Drugie w Wielkanoc – został bez kontynuacji.
Żeby była jasność – sportsmenka ze mnie identyczna, jak z
koziej dupy trąbka. Regularnie (czyt. raz na kilka miesięcy) trafia się
pływanie, rower czy jakieś góry klasy Beskidy. Słabe ciało, chorowity organizm.
Chroniczne niedospanie, zmęczenie fizyczne, trójka małych dzieci w domu… Wystarczy
Wam taki opis, aby wyobrazić sobie, jak przeciwne sobie są słowa: ja i
bieganie?
Pisałam Wam już, że kumpela – matka szalonej dwójki
– doradziła: idź biegać zanim ONI wstaną. W moim harmonogramie oznacza to
godzinę 5.30 (rano, tak, tak, kochani, rano).
Przed pierwszym wyjściem z wyra było tak: - Nie, nie, nie,
dziś jednak nie idę. Nie, nie, nie – spałam tylko 2,5 godziny+2,5 godziny.
Kurde, no, ale nie pada. Kurka, a jak jutro już któreś będzie chore?
To właśnie świadomość możliwości zmarnowania szansy podziałała najbardziej mobilizująco.
To właśnie świadomość możliwości zmarnowania szansy podziałała najbardziej mobilizująco.
Czy baba może mieć jeszcze jakieś dylematy przed pierwszym bieganiem?
Otóż może. Baba stoi w kuchni i myśli: jeść coś? Pić coś? Co ubrać? Gdzie
schować klucze? Gdzie telefon? Wracając wstąpię po bułki więc jeszcze kasiura!
Ostatecznie bez śniadania, bez kluczy, z telefonem i
kasiurą, ubrana za ciepło pokonałam swoje pierwsze 4 km. Tempo to ja miałam
takie, że od chodu różniły mnie jedynie te lekkie podskoki. Szybciej (na tyle
szybko, żeby wyglądało, że biegnę) nie dam rady, nie mam siły i nie mogę złapać
oddechu.
Po pół godzinie wróciłam z twarzą w kolorze truskawki, topiłam
się następne pół godziny po wzięciu prysznica, kolejną dobę bolały mnie nogi,
ale… po dwóch dniach zrobiłam bieg nr 2. Czas start: godz. 5.30. Dystans: 4 km.
Bez śniadania, bez kluczy, z telefonem, lżej ubrana. Wyprzedziłam jednego
jegomościa. Mnie wyprzedziło chyba ze czterech (więcej jegomości nie było).
Drogę powrotną miałam z górki, przyspieszyłam na dystansie może z 20 metrów i
czułam się happy! Na chacie znów pociłam się pół godziny, nogi znów bolały mnie
dobę. Złapałam katar i zapalenie krtani (mówiłam, że chorowita jestem?).
Tydzień przerwy i bieg nr 3. Nie zmienił się dystans, czas i skutki tego
latania. Po raz pierwszy jednak myślałam nie o tym, co mnie boli, ale cieszyłam
się z tych 32 minut, kiedy nikt nic ode mnie nie chce i wiem, że ten czas jest
tylko mój.
Patrzę jeszcze w Endomondo, widzę spalone kalorie (400),
dodaję do tego kalorie (500) oddane na karmienie piersią i martwi mnie, że waga
spadła mi już pół kilo w stosunku do tej sprzed ciąży. No i co? No i jadę z
deserkami: pankejki, gofry, brownie, tarta. W kolejce do truskawek stoi jeszcze
Pavlova :).
PS. Ze słodkim przyjemnie się dzierga.
Na razie więcej plusów biegania nie znalazłam, ale to, co jest - jest OK. Całkiem wystarczy :).
Aga
Na razie więcej plusów biegania nie znalazłam, ale to, co jest - jest OK. Całkiem wystarczy :).
Aga