czwartek, 9 czerwca 2016

Twarz jak truskawka



Jestem pewna, że z daleka wyglądam jakbym szła. Ale biegnę, wierzcie mi, biegnę!
Nie, żebym była jakoś niesamowicie z tego powodu zadowolona. To znaczy – inaczej. Zadowolona jestem. Całą listę plusów zaczyna argument pierwszy: - wyszłam z domu. Kończy ją argument drugi: nie ma obok mnie dzieci.
Bieg nr 1 za mną. Do biegu nr 1 zrobiłam już podejście trzecie. Pierwsze, rok temu. Zapał do biegania skończył się równo z wiadomością o ciąży. Drugie w Wielkanoc – został bez kontynuacji.
Żeby była jasność – sportsmenka ze mnie identyczna, jak z koziej dupy trąbka. Regularnie (czyt. raz na kilka miesięcy) trafia się pływanie, rower czy jakieś góry klasy Beskidy. Słabe ciało, chorowity organizm. Chroniczne niedospanie, zmęczenie fizyczne, trójka małych dzieci w domu… Wystarczy Wam taki opis, aby wyobrazić sobie, jak przeciwne sobie są słowa: ja i bieganie?
Pisałam Wam już, że kumpela – matka szalonej dwójki – doradziła: idź biegać zanim ONI wstaną. W moim harmonogramie oznacza to godzinę 5.30 (rano, tak, tak, kochani, rano).
Przed pierwszym wyjściem z wyra było tak: - Nie, nie, nie, dziś jednak nie idę. Nie, nie, nie – spałam tylko 2,5 godziny+2,5 godziny. Kurde, no, ale nie pada. Kurka, a jak jutro już któreś będzie chore?
To właśnie świadomość możliwości zmarnowania szansy podziałała najbardziej mobilizująco.
Czy baba może mieć jeszcze jakieś dylematy przed pierwszym bieganiem? Otóż może. Baba stoi w kuchni i myśli: jeść coś? Pić coś? Co ubrać? Gdzie schować klucze? Gdzie telefon? Wracając wstąpię po bułki więc jeszcze kasiura!
Ostatecznie bez śniadania, bez kluczy, z telefonem i kasiurą, ubrana za ciepło pokonałam swoje pierwsze 4 km. Tempo to ja miałam takie, że od chodu różniły mnie jedynie te lekkie podskoki. Szybciej (na tyle szybko, żeby wyglądało, że biegnę) nie dam rady, nie mam siły i nie mogę złapać oddechu.
Po pół godzinie wróciłam z twarzą w kolorze truskawki, topiłam się następne pół godziny po wzięciu prysznica, kolejną dobę bolały mnie nogi, ale… po dwóch dniach zrobiłam bieg nr 2. Czas start: godz. 5.30. Dystans: 4 km. Bez śniadania, bez kluczy, z telefonem, lżej ubrana. Wyprzedziłam jednego jegomościa. Mnie wyprzedziło chyba ze czterech (więcej jegomości nie było). Drogę powrotną miałam z górki, przyspieszyłam na dystansie może z 20 metrów i czułam się happy! Na chacie znów pociłam się pół godziny, nogi znów bolały mnie dobę. Złapałam katar i zapalenie krtani (mówiłam, że chorowita jestem?). Tydzień przerwy i bieg nr 3. Nie zmienił się dystans, czas i skutki tego latania. Po raz pierwszy jednak myślałam nie o tym, co mnie boli, ale cieszyłam się z tych 32 minut, kiedy nikt nic ode mnie nie chce i wiem, że ten czas jest tylko mój.
Patrzę jeszcze w Endomondo, widzę spalone kalorie (400), dodaję do tego kalorie (500) oddane na karmienie piersią i martwi mnie, że waga spadła mi już pół kilo w stosunku do tej sprzed ciąży. No i co? No i jadę z deserkami: pankejki, gofry, brownie, tarta. W kolejce do truskawek stoi jeszcze Pavlova :).



PS. Ze słodkim przyjemnie się dzierga.
Na razie więcej plusów biegania nie znalazłam, ale to, co jest - jest OK. Całkiem wystarczy :).
Aga

środa, 25 maja 2016

Dostałam między oczy



Zbliża się Dzień Matki. Lekcja w szkole. Maja może wybrać czy opowie o mamie czy tacie. Woli o tacie, bo o mamie… nie wie, co powiedzieć.
- Z tatą się bawię, gram w gry, w karty, buduję roboty, maluję w paint, jeżdżę na rowerze, robię fajne rzeczy – opowiada moja 7-latka.
Wiecie, jakieś 2 miesiące temu była akcja biegowa w Lidlu. Kupiłam sobie cały strój.  Przymiarki do biegania robiłam rok temu, w starym dresie i rozwalonych butych. Chciałam sprawdzić czy mi się to spodoba. Siadło. Teraz na trasie biegowej nie chcę wyglądać jak dziad więc zaopatrzyłam się profesjonalnie. Strój przetestowałam w Wielkanoc, wróciłam zadowolona, z planem treningu w głowie. Plan się rypnął, strój leży w szafie. Okazało się, że wieczorne bieganie - ze względów logistycznych - odpada. Kumpela doradziła: idź rano zanim oni wstaną. Chcę wyjść od ok. 10 dni. Jeszcze mi się nie udało.
Kiedy kupiłam te biegowe ciuchy chciałam Wam napisać o hobby, o tym, że da się robić coś dla siebie nawet jeśli jest się matką trójki, w tym jeszcze nie siedzącego niemowlaka. Chciałam Wam napisać, że pasja, czas dla siebie samej i zadowolona matka to naczynia powiązane. Chciałam też, oczywiście, napisać o marzeniach. Bo, że warto je mieć, to taki sam frazes, jak hasło wyspana matka.






Macie marzenia? Ja mam. 1. Iść z rękoma w kieszeniach (chodzę najczęściej w dwóch pozycjach: do przysiadu –z rękoma na wózku lub na pingwina – ciągnąc dzieci). 2. Wziąć rano prysznic tak długi, aż mi się znudzi (bez myśli – szybciej, bo zaraz Marta się obudzi). 3. Pełny makijaż i fryz (a nie tylko oko, włosy w kucyk, a na pazury lakier z linii Fast dry). 4. Maseczka co drugi dzień (a nie w desperacji  podwójna warstwa glinki zielonej, gdy twarz robi się już szara).
Zauważyliście, że moje marzenia są przyziemne? I w zasadzie kręcą się koło łazienki. Bo łazienka to takie miejsce, gdzie człowiek zostaje sam. To kryjówka przed dziećmi. Zanim się zorientują, że matka się schowała, może upłynąć kwadrans. Ale czy ktoś może wytłumaczyć mi, dlaczego dziecko potrzebuje matki akurat, kiedy ta się zamyka? Dlaczego ma do powiedzenia (czyt. pokazania i zobaczenia się z matką oko w oko, kiedy ta myje się albo sika?). Dlaczego porusza się z radarem włączonym na matkę?
Mówi się, że matka to świetny logistyk, dyrektor fabryki, marketingowiec, lekarz. Hmmm…. ja to się czuję, jak pacjent szpitala psychiatrycznego….
5. Marzę jeszcze o trzech dniach urlopu od urlopu macierzyńskiego. Ten pierwszy minąłby mi pewnie na zachłanności – upchać w niego same przyjemności. Drugi na delektowaniu się tym co NAJprzyjemniejsze, a dopiero trzeci na lenistwie.
No dobra, zejdźmy na ziemię. Wiem, że w końcu wyjdę biegać rano, zanim oni wstaną. Nie dosypiam, ale szydełkuję i robię na drutach (bo pokochałam tę rutynę i nudę: oczko, oczko, oczko, oczko). Czas tylko dla siebie: kino, kawa z kumpelą i samotny szoping są.











Po słowach mojej córki wiecie, że zabaw z tatą nie przebiję. Nawet nie mam zamiaru. Ostatnio wybraliśmy się w miejsce, gdzie nie można było kupić nic do jedzenia, a ja zabrałam za mało przekąsek. To, co miałam dałam dzieciom. Sama chodziłam kilka godzin głodna. Zmuszam Maję do czytania, liczenia, angielskiego, pływania, pozwalam tylko na chwilę tv, ochrzaniam za złe zachowanie, piekę jej babeczki, żeby nie jadła słodkiej chemii ze spożywczaka, daję ekologiczne kosmetyki i starannie ubieram. Lekarz, logistyk, spowiednik, psycholog, nauczyciel, zaopatrzeniowiec, kucharka – tak, jestem tym dla niej na co dzień. Ona o tym nawet nie myśli. I kiedy mówi mi, że wolała opowiedzieć o tacie w szkole płaczę, ale zrobię wszystko, aby nie odczuła mojej frustracji. Wiem, że dostanę od niej laurkę. Powie, że mnie kocha. A ja wiem, że zaczął się etap, kiedy nie jestem już dla niej najważniejsza.  
Aga
Ps. Nienawidzę słowa: poświęcać się. Obym nigdy nie dała córce odczuć, że z czegoś dla niej zrezygnowałam.

środa, 2 marca 2016

Pędrak idzie po marchewkę



Polityka rodzinna, nasza, własna, domowa w zasadzie zamyka się w dwóch słowach: kreatywnie, samodzielnie. To znaczy w dwóch, jeśli chodzi o dzieciaki. Dla nas – wapniaków w jednym: konsekwentnie.



Jest coś, co włączam w czasie jesienno–zimowym: radar na wirusy. Światło ostrzegawcze pulsuje mi w głowie, kiedy tylko zaczynam odbierać sygnały. Pierwszy: młoda snuje się po domu, nie biega; sygnał drugi: – Nudzi mi się – słyszę, a ona marudzi – każda zabawa jest nudna, zabawki są głupie, puzzli i deserów nie lubi, grać nie chce, rysować nie ma siły, fajny jest tylko telewizor i tablet. Jak już przebębni nudne popołudnie nadchodzi sygnał trzeci: kiepska noc – płacze, ma koszmary, przychodzi do nas.
Wtedy już mam pewność, że wirus nadciąga. Jeśli nie udaje nam się pokonać go na tym etapie wtedy zaczynamy kiblowanie w domu.
Młoda chora jest marudna, upierdliwa, słowo mama, mamaaaaa, MAMA! wyrzuca z siebie dziennie tak co najmniej z tysiąc razy. Na pierwszą setkę mam jeszcze cierpliwość, drugą setkę ignoruję, przy kolejnej cierpię na totalną głuchotę, a potem to już mam ochotę warczeć, burczeć i zrzędzić. Więc warczę pod nosem, a małolata obsługuję nadal cierpliwie, skupiając się głównie na zachęcaniu do drzemki: a to książeczkę poczytam, a to obrazki pooglądamy, a to po głowie pogłaszczę, tulę, smyram, lulam i uciszam. Czekam na tę drzemkę pędraka, bo mam już deficyt ciszy.
Po kilku dniach działania wirusa, tudzież jakiejś innej bakterii, ja już przeważnie spadam z łóżka zamiast z niego wstawać, a pędrak odzyskuje werwę.
W tych momentach znów mamroczę pod nosem, ale tym razem z radości, bo sama sobie gratuluję przewidywalności.
Oto nadeszła chwila, kiedy pędrak słowo mama wypowiada już tylko sto razy dziennie. Staje się znów zdolny do higienicznej samoobsługi, sam potrafi obejrzeć książeczkę i nawet puzzle sam poukłada.




Słyszeliście, jak Pani Krystyna bombardowała w radiu i telewizji: - Nie bądź tabletowym rodzicem?
No coż, ja jestem tabletowym rodzicem, smarfonowym też. I jakoś mnie to nie oburza. Tak – nauczyłam trzylatkę włączać piosenki na jutubie; tak – gra na smartfonie, robi zdjęcia i ogląda je w galerii; sama przełącza się między folderami. Tak – starsza tablet dostała na szóste urodziny. Gra, ogląda, kręci filmy, robi zdjęcia. Sama.

Kiedy jedna lub jednocześnie jedna i druga lub jednocześnie jedna, druga i trzecia (!) robi coś sama – oznacza to jedno – nie potrzebuje mnie do obsługi.
Nasze dziewuchy latają do warzywniaka pod blokiem po marchewkę i ziemniaki. Starsza może nie odkurzy mieszkania dokładnie, ale umówmy się – raz w tygodniu ja machnę generalnie, ona raz po wierzchu i jest OK. Nauczyłam je odbierać komórkę – jak dzwoni , a ja akurat jestem po drugiej stronie mieszkania, nie muszę gnać między zabawkami – no przecież już trzylatek powie do słuchawki – halo i mamo do Ciebie i jeszcze z radością mi ten telefon przyniesie. Ekspres do kawy wyłącza ten, kto jest bliżej. Mój ostatni hicior to szynka w plasterkach i dżem na najniższej półce w lodówce –
wiadomo, że w weekend wstają tak samo wcześnie jak w tygodniu. Jeśli mogą sobie zrobić kanapki, przynajmniej nie jęczą mi nad uchem: głodnaaaaa!
Na nagłe, nieprzewidziane dziadowanie z przedszkolakiem mam zachomikowane nowe książeczki i jakieś kreatywne gotowce, typu wytnij, rozwiąż, poskładaj. Ze szkolniakiem powody kiblowania na chacie są przewidywalne, bo buda co chwilę jest zamykana: a to przerwa świąteczna jest, a to ferie, rekolekcje, egzaminy ostatnich klas, dni dyrektorskie itp. Kiedy świetlica nieczynna to matka bawi się w panią od wszystkiego.
Naszym ostatnim pomysłem na mamo, poróbmy coś jest dekor na ścianie. Majka sama przygotowała kształt chmur i kropelki. Od czarnej roboty – wycinania deszczu – byłam ja. Świadomie zgodziłam się na rolę świstaka, co zawija, bo zaangażowanie mojej córki w cięcie dochodzi co najwyżej do dziesiątej identycznej kropelki. Takie papierowe wycinanki przyklejamy do ściany taśmą dwustronną, która odkleja się bez tynku :).









Zamawiając papiery kupiłam jeszcze słodkie pastele – z nich planujemy wiosenne ptaszory.
Na czas przedświątecznych rekolekcji w planach jest ludzki szkielet (pomysł podbieram od niezawodnej freethepuppets.com) i mobil z origami dla najmłodszej. A moje netowe ostatnie odkrycie to strona: mojedziecikreatywnie.pl. Jest tam dużo dobra, polecam!
Ja jestem przykładem, że do zabaw z małolatami nie potrzeba talentu – wystarczy samozaparcie. Nie mam wykształcenia pedagogicznego więc pomysłów szukam w necie, odpalam filmiki instruktażowe, przeglądam pinteresta, fejsa i insta. Nie ukrywam, że częściej to mi się nie chce niż chce, ale najbardziej to zależy mi na jednym: niech temu maluchowi czas chorowania i czas bez szkoły/przedszkola kojarzą zarembiście. Wprawdzie od Kółka graniastego to moja głowa robi się kanciasta, radiowa Trójka przegrywa z Pieski małe dwa, Jadą misie i Wskoczył kot na płot, a czas własny mam późno lub nie mam wcale. Trudno. Wiem, że wtedy przykładam się do tego, że maluchowi buduje się pamięć o fajnym dzieciństwie. 

Aga

środa, 17 lutego 2016

Na imię mam Zośka



Syndrom Zośki samośki. Która z Was ma? Wiecie, że to choroba wrodzona, postępująca i nieuleczalna?
Otoczenie z Zośką samośką ma się świetnie, Zośka sama ze sobą ma przerąbane.
Zośka jest wymagająca, mało odpoczywa, dużo pracuje, kontroluje i nadzoruje każdy fragment familijnego życia. Zośka wie, co znaczy słowo: idealnie.
Zośka-pracownik chodzi zestresowana, bo nie cierpi popełniać błędów. Zośka-kura domowa lubi mieć zlew bez śladów kamienia, szafkę bez smug, w lodówce serki równo poukładane. Zośka-żona nosi wyprasowaną piżamę, do lasu czysty dres, do kina żakiecik, na rzęsy nakłada serum, a lakier z jej paznokci nie odpryskuje. Zośka-matka ma dziecko prymusa, które nigdy nie chodzi rozczochrane, ładnie czyta, dobrze liczy, buduje roboty, wie, co to ciało niebieskie i waran. Zośka korzysta z planerów, kalendarzy i organizerów. Nawet jeśli osobiście czegoś nie załatwia, to nadzoruje, kontroluje, sprawdza i ocenia.
Chcecie przykładu? Już daję.
No więc: jest sobie mama dwójki, z terminem urodzin trzeciego dziecka na czas świąteczno-noworoczny.

Prezenty dla dzieci zamówiła przez internet początkiem grudnia i systematycznie każdy od razu pakowała.


Co zyskała? Czas i spokój, bo w ostatni weekend przed świętami nie latała po galeriach handlowych tylko odpaliła z dziećmi Rudolfa czerwononosego.




Narobiła klimatycznych dekoracji.













Zapobiegliwie odmówiła organizacji kolacji wigilijnej dla całej rodziny, ale ponieważ nadal była w domu (a nie w szpitalu) to popiekła i pogotowała świątecznie.
W dniu zero posiedziała z córkami na placu zabaw, wykąpała maluchy, zrobiła sałatkę, włączyła kryminał. Poród przebiegał na tyle szybko, że na izbę przyjęć przyjechała z wypadającym już dzieckiem, dwa pchnięcia i tuliła noworodka do siebie. Ta mama to ja.
Jedna z większych bzdur w temacie macierzyństwa zawiera się w słowach „dziecko pojawia się na świecie”. Że co, hallo??? Któż to wymyślił???
Ile z Was po wypchnięciu z siebie dziecka było w stanie pomyśleć tylko jedno słowo: nareszcie?
Ile z Was przy porodzie się porzygało? Ile z Was miało srakę? Która z Was po porodzie była spocona, śmierdząca, zakrwawiona i miała to wtedy głęboko w dupie? Która była zszywana na żywca i ledwo to czuła? Czy jest tu jakaś Pani, która po porodzie zemdlała? Która z Was krwawiła, musiała wstać do kibla, ale wstydziła się podnieść z łóżka, bo do sąsiadki z pokoju właśnie zwaliła się rodzina? Która z Was nie wiedziała jak chodzić z podpaską wielką jak pielucha? Która w ogóle mogła chodzić? Która zaciskała z bólu oczy przystawiając dziecko do karmienia? Która ryczała z powodu byle bzdury jeszcze miesiąc po tej rzeźni?
Poród przeczołga kobietę i zrobi ją malutką. Nie potrafię wierzyć w transcendencję i  łączność z wszechświatem, w żadne „dziecko pojawiło się”. Kobieta rodząc daje się sponiewierać. To, że później chce mieć make-up, kolorowe paznokcie, pachnącą skórę, częstować gości upieczonymi muffinami i mieszkać w czystym domu to oznaka walki o własną dumę i babską godność.
Pamiętacie mój strach przed porodem?
Co takiego by się stało, gdybym urodziła cesarskim cięciem? Musiałabym długo leżeć, a to oznaczałoby zależność od pomocy innej osoby. Ta myśl – jako klasyczną Zośkę-samośkę – mnie przerastała. Wolałam już dać się przeczołgać. Przynajmniej wiedziałam, co mnie czeka. I teraz chcę Wam podziękować za całe mnóstwo dobrych słów, które usłyszałam. Wasza otucha to prawdziwe wsparcie! Wiecie, że jesteście wiedźmami? – Zobaczysz, odwróci się – mówiłyście. No i załatwiłyście mi to :).
Kobiety-wiedźmy moje kochane, przymierzam się do puszczenia totka. Ładnie proszę o ponowne wsparcie. Wygraną chętnie się podzielę :).
A na osłodzenie tych fizjologicznych opisów pokażę Wam dziecię czyste, pachnące i słodkie :). Moje. Mam wielką nadzieję, że nigdy idealne nie będzie :).






 Temat bożonarodzeniowy już lekko zwietrzały, ale z moim porodem jednak ściśle związany dlatego jest tu dzisiaj obecny. A ponieważ co nieco handmade znów uruchomiłam, spamuję fotkami. Tam powyżej widzicie moje pomysły na realizację świąt z dziećmi:
- ciastka - wydzieliłam dziewczynom część i mogły je dowolnie ozdabiać; one je jadły, ja nie byłam w stanie znieść tej słodkości :)
- zrobiliśmy im choinkę z patyków, którą ozdobiły wg własnych pomysłów - dzięki temu do dużej się nie wtrącały :)
- papierowe choinki to diy wg instrukcji Oli z bloga O zebrze
- papierowe kulki, które nałożyłam na ledową girlandę to mój hit - tak je lubię, że zostawiłam i nadal tworzą klimat w mieszkaniu. Pomysł podchwyciłam z bloga Agi Plachaart
- zrobiłam także brązowo-różowy pled (druty: prawe, prawe, prawe razy 10, lewe, lewe, lewe razy 10 i tak do wykończenia zapasów włóczki) oraz szaro-białą narzutę na łóżko (maszyna do szycia: wg instrukcji - wytnij dwa prostokątne kawałki i zszyj).

PS. Czy czuję się Zośką? Często tak, na szczęście czasami tej wersji mnie nienawidzę i pozwalam sobie i mojemu otoczeniu odetchnąć :).

Aga