poniedziałek, 27 lipca 2015

Weekend kombatanta



Wyspałam się tak, że już nie mam czego odsypiać. Południowe, radiowe wiadomości są moimi pierwszymi tej soboty. Pyszna kawa na balkonie, pachnąca piekarnią bułka, w tle muzyka, którą lubię, świeżutkie wydanie Wysokich Obcasów. Dolewam kawy, czytam, aż przeczytam. Na obiad jem sałatkę. Wieczór na mieście ze znajomymi cudowny, długi i tak alkoholowy, że do domu trzeba wrócić taksówką.
Niedzielne śniadanie w porze obiadu, wycieczka rowerowa, książka (oczywiście ta z bieżącej top listy Empiku), film w kinie wyświetlany od przedwczoraj. O sprzątaniu nawet nie myślę, bo niewiele w ciągu tygodnia zdążyło się pobrudzić.
Niestety, to nie moja rzeczywistość. To znaczy moja, ale sprzed jakichś 7 lat (liczę czas od urodzenia pierwszej córki i ciążę). Uwierzycie, że odkąd od 6,5 roku mam Majkę nie miałam ani jednego weekendu dla siebie? Jaki jest skutek? Że zamieniłam się w kombatanta i wspominam!

Podsumowując okres macierzyństwa: z imprez nocnych udało mi się zrealizować kilka wesel (z dziećmi, bo nie było ich z kim zostawić w domu), jedno wesele bez dzieci, ale za to w trzy dni przejechałam 3 tys. kilometrów, żeby na nim być. Były Sylwestry: wersja domówka, dopóki dzieci nie padną oraz wersja z pobudką przez te same dzieci o 6 rano w Nowy Rok. Acha, były też jedne Andrzejki – świadomie niezbyt długie, bo rano czekała nas niezawodna pobudka.  
Alkohol – dwie ciąże plus jedna rozpoczęta (co łącznie daje 21 miesięcy). Karmienie piersią (38 miesięcy razem). W tygodniu praca, w weekendy czasami też, jakieś choróbska, antybiotyki. W zasadzie nie miałam kiedy wytrąbić flaszki wina na jednym posiedzeniu.
Sen – miałam tak duże jego niedobory, że teraz, kiedy mogłabym się w końcu porządnie wyspać mój organizm już tego nie potrafi. Bezsenność? Może, ale nie chcę się tym na razie kłopotać.
Wiem, co zostało! Kawa na balkonie i świeża bułka! Wprawdzie kawusia w momencie dopijania jest już zimna, bo zanim ją skończę albo kilka razy jestem wzywana w pilnej sprawie do domu albo tak się zrelaksuję i zagapię na piękne niebo, że o niej zapomnę, ale ufff – nie jest tak źle, prawda?
Sobotnie wydania WO dawno przestałam kupować, bo zbyt szybko jakoś mi się gromadziły i rosły w nieprzeczytane sterty. Przerzuciłam się więc na wersję ekonomiczną i bardziej uniwersalną, gdzie temat nie starzeje się po tygodniu - WO Ekstra. Obecnie w szafce nocnej posiadam nie skończone wydanie lipcowe, a pod nim ledwo zaczęte Zwierciadło z kwietnia oraz Traveler z kwietnia. Kurczę, zapomniałam, że oba magazyny kupiłam z okazji kilku wolnych dni na Wielkanoc…. A to było już 3 miesiące temu… No szok, zaraz będzie Boże Narodzenie przecież!
Ha, ale przecież czytam książki. Jo Nesbo, Wybawiciel, był nowością w… 2010 r. Wiedzieliście? Strasznie dawno. Bo ja dopiero teraz zauważyłam tę datę. A książkę kupiłam kilka tygodni temu…. Wygląda jednak, że o bestsellerach (bieżących) już bym się nie wypowiedziała w towarzystwie :).
Śniadanie w niedzielę w porze obiadu zdarza mi się. Zwłaszcza wtedy, kiedy na obiad przychodzi rodzinka i trzeba zdążyć wszystko wyszykować.
Wycieczki rowerowe – jedno dziecko jeździ samodzielnie i wykręci już 20 kilometrów. Trzecie zanim usiądzie do fotelika miną 2 lata, a więc wtedy drugie będzie już samodzielne, tak więc w 2017 roku pojedziemy na rodzinną wycieczkę rowerową.
Premiery kinowe – brak. Nul, totalne zero. 
Widzę, że porównania nie wypadają korzystnie. 
Ale najważniejsze – jest nadzieja, że przy dobrych wiatrach, za jakichś 8-10 lat wszystkie moje dzieci (łącznie z tą pchłą, która się jeszcze nie urodziła) będą w tym samym czasie na wakacyjnych koloniach. Są kolonie 3-tygodniowe? Jeśli tak, chętnie skorzystam. Albo miesięczne obozy językowe? Takie wiecie – w Londynie, Genewie albo Nowym Jorku. Tym chętniej! I to regularnie, co roku będę musiała wykorzystywać ten cudowny czas wakacji. Bo obawiam się, ze jak już się rozjadą te bestie na studia, to istnieje niebezpieczeństwo, że na weekendy zwalą się do domu z koncertem życzeń, które matka będzie chciała spełnić.
Mój weekend – marzenie – jest jeszcze daleko przede mną. Na razie łapię skrawki.
To był ten moment, ta wyjątkowa chwila, kiedy we własnym domu zostałam sama. SAMA. Miałam  dla siebie dwie godziny. Nie gotowałam (no, tylko troszkę – skończyłam, co zaczęłam). Nie sprzątałam (tylko tyci, tyci – zmyłam gary i uprzątnęłam z wierzchu to, co zostawiły po sobie dzieciaki zanim wyszły).
Miałam kubek kawy. Wyłączyłam radio, aby usłyszeć w domu ciszę.
Jeśli w Waszym życiu jest ktoś, kto zabierze dzieci na weekend, pamiętajcie, że to cudowny człowiek. Ozłoćcie te babcie, dziadków, ciocie, wujków i kuzynostwo. Oni ratują psyche, samopoczucie, radość życia. Ja Wam zazdroszczę ich tak, że nawet sobie nie wyobrażacie.
xxXAgaXxx

sobota, 25 lipca 2015

Czarna dziura



Jestem. Objawiam się znów po przerwie. Długiej jak fiks, ale wierzcie mi, nie było ostatnio łatwo.
Po pierwsze powiem Wam, że jeszcze raz zostanę mamą.
Kurka, dziwnie to brzmi. Przecież jestem już mamą. Kilka lat temu moim sercem, głową i życiem zawładnęła Maja. Wzięła ode mnie taką ilość uczuć, o jaką sama siebie nie podejrzewałam.  Nie wiedziałam nawet, że mieści się ich tyle we mnie. Gdyby nie ten mały, łysy i zmieniający się z dnia na dzień człowieczek nie przypuszczałabym, że tak wiele ich we mnie jest! Kiedy kilka lat później dołączyła do Majci Milena miałam wrażenie, że moje serducho puchnie, głowa rośnie, życie się rozpędza. W kwestii uczuć mój drugi łysol zaczął spijać raczej śmietankę. Zwarzone mleko i inne kwasy zebrała - niestety - raczej starsza siostra.
Nie mogę stać się mamą po raz kolejny, skoro nigdy nie przestałam nią być. To może powiem inaczej – prościej: udało się, jestem w ciąży po raz trzeci. Według mądrych obliczeń medycznych nasz klan powiększy się albo w Boże Narodzenie albo w Nowy Rok :). Fajne daty, prawda?
Póki co, trzymam się. Różnie, bo raczej było ciężko i źle niż fajnie i miło. Wolę myśleć w kategorii było niż jest. Ten mały, trzeci łysol buszujący w moim brzuchu to ssak energetyczny, jakiego jeszcze nie nosiłam. Bierze wszystko, a ze mnie zostaje flak. Staram się jak mogę przewalczyć to ekstremalne wycieńczenie i wyjść z zapaści. Zaczęłam już jeść, więc w kuchni gotuję, piekę, miksuję na potęgę. Poza tym... najlepsze kąski... okazało się, że zostawiona bez ruchu maszyna do szycia nieco się na mnie obraziła, bo kiedy ją odpaliłam zaczęła znów pętlić. Albo przestanie stroić focha albo znów trafi do specjalisty – naprawiacza :). Póki co, dałam radę dzięki niej uszyć narzutę na łóżko i zaczęłam robić poduchy na balkon.
Niestety, od ostatniego używania sznura bawełnianego minęło już tyle czasu, że zdążyło się na nim zebrać strasznie dużo kurzu. Ale wczoraj go przeczyściłam. Szydełko było zabezpieczone, pracuje OK. Dzięki temu dziewczyny dostaną nowy kosz na zabawki do pokoju :).

No nic, zobaczymy, kto energetycznie wygra – matka czy to nieletnie małe coś, co we mnie pływa. Mam nadzieję, że ja :).
A teraz chwila wspomnień: tak moje gwiazdy wyglądały mając po ok. 2 miesiące.

Tak wyglądają teraz:

xxXAgaXxx