sobota, 20 września 2014

Dresiara



Odgrzewane kotlety Wam ostatnio serwowałam. Przepraszam. Postarałam się więc i mam danie świeżutkie, prosto z pieca. Jeszcze ciepłe :)

Żadna ze mnie dresiara, raczej w przeszłości hipisiara. Ale dresy kocham miłością wieczną. Za to, że miękkie, wygodne, ciepłe, przyjemne po prostu. I efekt jest taki, że jak mam dół, to w dres. Jak gorączka, to dres. Jak sprzątam, dres. Gości przyjmuję w dżinsach, a tych co bardziej statecznych – elegancko. Ale kiedy tylko wychodzą… wskakuję w dres. Wiem, wiem, pani domu, nawet przy sobocie i na miotle powinna być zadbana. Służy to zdrowiu psychicznemu, zgodzę się. No więc dbam, włos, oko zrobione. Ale na tyłek – dres. Latem krótkie spodenki i spódniczki, jesienią szarawary, alladynki, zimą długie gacie i legginsy. Obowiązkowo – bluzy. Wersji bez kaptura nie posiadam. Bo jak kaptur dam na głowę, a w uszy muzykę to jest mi często lepiej niż w rzeczywistości.
Oszalałam, kiedy zobaczyłam cuda z szarej dresóweczki. Są w tej branży firmy już mistrzowskie (tak, tak, polskie, o światowej sławie – kto się interesuje modą, ten wie). Są mniejsze, działające lokalnie. Nie robią chyba tylko majtek, bo resztę garderoby z dresu już widziałam. Kiedyś, pod wpływem impulsu, kupiłam kawał dresówki i … schowałam. Nie miałam czasu szyć, potem o nim zapomniałam. Sprzątałam ostatnio i wpadł mi w ręce. I to był moment, impuls, błysk, który uwielbiam. Przejrzałam Burdy, odbiłam wykrój, wycięłam, zszyłam i mam. A raczej ona ma. Ta dam, ta, dam. Przedstawiam Państwu sukieneczkę – dresóweczkę. Nie mam owerloka (dla niewtajemniczonych - overlock to świetna maszyna, która radzi sobie z dzianiną), więc machnęłam ją na Łuczniku. Minusy są, ale staram się ich nie widzieć :). Tym moim własnym sukcesem czuję się jak otumaniona, nabieram rozpędu, planuję i wymyślam. Przy najbliższej okazji znów siadam do Łucznika. W planach mam długą spódnicę dla siebie i ponczo dla córci :). A potem się zobaczy.
xxXAgaXxx









poniedziałek, 15 września 2014

Buty po kolana



Pomysłowość dziecka rozpoczyna się tam, gdzie kończy się wyobraźnia dorosłego. Tę teorię mogę potwierdzić tak na „chyba”. Kreatywność kobiety gwałtownie rozwija się po urodzeniu dziecka – to zdanie poprę wielkim kiwaniem głowy.
Kojarzycie to całe mnóstwo obrazków, memów, historyjek, filmików krążących po fejsie i po necie o mamach i ich dodatkowych „zawodach”. Że mamy to kucharki, lekarki, fryzjerki, krawcowe. Mama to coach, spowiednik, trener, doradca. Wierna publiczność i ekspert. Jedne wrzuty są takie, że można się  pobeczeć ze wzruszenia, inne śmieszne, część po prostu naciągana. Ale fakt, że kobieta, gdy staje się mamą, zmienia się – jest niepodważalny. Roztrząsać go nie będę, bo i po co. Niepotrzebne to tu. Podobnie niepodważalne jest to, że mama jest mistrzynią pomysłowości.
Ciągotki do szycia miała dawno temu moja serdeczna koleżanka Karolina (nick do wyszukania na międzynarodowych portalach handlowych - FreeThePuppets). Rozwinęła je po urodzeniu synka. Wymyśliła i szyje buciki, które nazywa SlingShoe. To butki – podkolanówki. Karolina – bardzo proekologiczna kobietka – zrobiła je z myślą o dzieciach noszonych w chustach. I ciach. Jej butki trafiają na listę tych rzeczy, które sprytna i praktyczna mama musi mieć pod ręką! Zwłaszcza mama, która niemowlaka ma jesienią. W takim bucie nodze ciepło jest aż po kolano. Bo but jest z polaru, jest długi i ma regulowane zamknięcie.
W naszym domu SlingShoe sprawdziły się już u niemowlaka podczas pierwszych wyjść! Potem w wózku, w chuście, w nosidle, na placu zabaw, na spacerach, w górach, w domu przewijały się w tle nieustannie. Z nóg je zdjęłam, gdy Milka zaczęła chodzić. Po prawie roku używania!




Karolina i jej SlingShoe były dla mnie inspiracją do zrobienia szydełkowej wersji.



Chętnie udziergałabym wersje większe tych otulaczków dla córek, ale nie wiem, jak do nich przyczepić abs-y i czy w ogóle mogę je gdzieś kupić w ilości niehurtowej :). Zgłębię temat. Jak mi się coś uda – to Wam pokażę :)

xxXAgaXxx

środa, 10 września 2014

Prawe, lewe, lewe, prawe



Ciepły, miękki, duży i wełniany. Taki jest mój pierwszy nowy jesienny sweter. Ciepły, miękki, duży i wełniany jest koc dla mojej córeczki. Zrobiłam na drutach. 
Prawe, lewe, prawe, lewe, prawe, lewe, prawe, lewe. A potem lewe, prawe, lewe, prawe, lewe…. I tak w kółko. Non stop. Nabierałam oczko jedno za drugim. Gapiłam się w te oczka, albo i nie. Liczyłam, skupiałam, żeby się nie pomylić. W końcu poczułam, że te moje druty są jak mantra. Myśli z chaotycznych robiły się poukładane, wskakiwały na swoje tory i biegły już spokojnie. Wygląda na to, że druty mają znaczenie religijne albo psychologiczne :)
Z tych prawe, lewe, lewe, prawe powstał kocyk dla córeczki. Taki do wózka, ale z na tyle dużym zapasem, aby mogła go wykorzystać do otulenia w czasie spania w łóżeczku.
Uwielbiam wełnę. No, może przesadziłam, że wełnę, bo tej czystej nie lubię (za bardzo drapie). Uwielbiam włóczkę i to, co udziergane z niej można nosić. Swetrzyska, sukienki. Getry, dziecięce pajacyki. Mam wielką ochotę znów odkopać druty i włóczkę. Nie mam jeszcze weny, co zrobię. Szukam impulsu :). 
A póki co, zobaczcie. To mój kocyk:





A to cudeńka znalezione w sieci:










xXx Aga