W teorii wszystko wyglądało pięknie, ładnie: wbijamy się z
zakupami między pory karmienia najmłodszej. Na parterze centrum handlowego są sklepy z ciuchami więc mężowi od
strzału znajduję świetne dżinsy, tak idealne, że mierzenie to już tylko
potwierdzenie ich zajebistości. Na pierwszym piętrze sieciówka z butami
(wiecie, akurat przydałyby mi się wiosenne – a teraz taaakie obniżki, mój
ulubiony sklep wypuszcza taaaaakie ładne modele). Już widzę siebie – kilka
pudeł obok, mierzę, oglądam, wpadam w zachwyt, mam cuda i jeszcze
oszczędzam na kasie. Potem pełna #smile rodzinka zabiera dzieciaki na lody i
sunie do outletu po wcześniej upatrzone śniegowce dla Majki. Malutka oczywiście
śpi, więc tylko wpadamy po parę drobiazgów do Lidla, w domku kawusia, kakałko i
sielanka.
Jaka rzeczywistość? No, kurcze, inna!
Żadne ze znalezionych w chyba 6 sklepach dżinsów nie leżały
na starym dobrze. Wyszedł bez nowych spodni. Nie znalazłam ani jednego
odpowiadającego mi modelu butów. Lody – smaczne. Mojego nie skończyłam, bo
wściekła, że jest w ciasnocie i cieple, Marta obudziła się więc musiałam ją
karmić w kiblu. Cieszę się, że się nie zesrała, bo zapomnieliśmy torby z
pieluchami.
W outlecie wmówiłam dziecku, że to że buty są trochę za duże
to nie szkodzi. Na propozycję męża:
- To co, jeszcze Lidl? Zgodziłam się potulnie, bo było mi
już wszystko jedno.
Tylko, że jak przyszło do płacenia to ledwo widziałam cyfry
w pinpadzie. Rozryczałam się! Nie byłam w stanie zatrzymać tych cholernych łez.
Porachą nie były zakupy, a raczej ich brak, ale to, że nasze
córki to wiercipięty i chichraki. Zawsze i wszędzie robią sobie place zabaw, gadają bez przerwy, śmieją się i wygłupiają w 90% swojego życia (10% czasu to płacz).
Pokazywałam im chłopca, który siedział spokojnie na kolanach taty, gdy mama
przymierzyła chyba ze sto par butów. Jakoś nie przejęły się tym widokiem, a
chłopiec nie stał się wzorem. Zamiast się relaksować bałam się, że w końcu z
któregoś sklepu sprzedawca nas po prostu wyrzuci.
Po pierwszym felernym wyjściu znów trochę nadziergałam. Wyszedł
mi szal :).
Przy okazji w głowie posprzątałam, myśli poukładałam i opracowałam nową logistykę na
kolejną sobotę – Majkę odstawiliśmy akurat na zajęcia więc na szoping miałam pół
godziny. Mąż z wózkiem, Mileną i kolorowankami zainstalował się w kawiarni, a ja?
Ja znalazłam buty, kupiłam zapas
kosmetyków i parę drobiazgów do domu. Niech żyją chwile bez dzieci.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz