Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kidsroom. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kidsroom. Pokaż wszystkie posty

środa, 2 marca 2016

Pędrak idzie po marchewkę



Polityka rodzinna, nasza, własna, domowa w zasadzie zamyka się w dwóch słowach: kreatywnie, samodzielnie. To znaczy w dwóch, jeśli chodzi o dzieciaki. Dla nas – wapniaków w jednym: konsekwentnie.



Jest coś, co włączam w czasie jesienno–zimowym: radar na wirusy. Światło ostrzegawcze pulsuje mi w głowie, kiedy tylko zaczynam odbierać sygnały. Pierwszy: młoda snuje się po domu, nie biega; sygnał drugi: – Nudzi mi się – słyszę, a ona marudzi – każda zabawa jest nudna, zabawki są głupie, puzzli i deserów nie lubi, grać nie chce, rysować nie ma siły, fajny jest tylko telewizor i tablet. Jak już przebębni nudne popołudnie nadchodzi sygnał trzeci: kiepska noc – płacze, ma koszmary, przychodzi do nas.
Wtedy już mam pewność, że wirus nadciąga. Jeśli nie udaje nam się pokonać go na tym etapie wtedy zaczynamy kiblowanie w domu.
Młoda chora jest marudna, upierdliwa, słowo mama, mamaaaaa, MAMA! wyrzuca z siebie dziennie tak co najmniej z tysiąc razy. Na pierwszą setkę mam jeszcze cierpliwość, drugą setkę ignoruję, przy kolejnej cierpię na totalną głuchotę, a potem to już mam ochotę warczeć, burczeć i zrzędzić. Więc warczę pod nosem, a małolata obsługuję nadal cierpliwie, skupiając się głównie na zachęcaniu do drzemki: a to książeczkę poczytam, a to obrazki pooglądamy, a to po głowie pogłaszczę, tulę, smyram, lulam i uciszam. Czekam na tę drzemkę pędraka, bo mam już deficyt ciszy.
Po kilku dniach działania wirusa, tudzież jakiejś innej bakterii, ja już przeważnie spadam z łóżka zamiast z niego wstawać, a pędrak odzyskuje werwę.
W tych momentach znów mamroczę pod nosem, ale tym razem z radości, bo sama sobie gratuluję przewidywalności.
Oto nadeszła chwila, kiedy pędrak słowo mama wypowiada już tylko sto razy dziennie. Staje się znów zdolny do higienicznej samoobsługi, sam potrafi obejrzeć książeczkę i nawet puzzle sam poukłada.




Słyszeliście, jak Pani Krystyna bombardowała w radiu i telewizji: - Nie bądź tabletowym rodzicem?
No coż, ja jestem tabletowym rodzicem, smarfonowym też. I jakoś mnie to nie oburza. Tak – nauczyłam trzylatkę włączać piosenki na jutubie; tak – gra na smartfonie, robi zdjęcia i ogląda je w galerii; sama przełącza się między folderami. Tak – starsza tablet dostała na szóste urodziny. Gra, ogląda, kręci filmy, robi zdjęcia. Sama.

Kiedy jedna lub jednocześnie jedna i druga lub jednocześnie jedna, druga i trzecia (!) robi coś sama – oznacza to jedno – nie potrzebuje mnie do obsługi.
Nasze dziewuchy latają do warzywniaka pod blokiem po marchewkę i ziemniaki. Starsza może nie odkurzy mieszkania dokładnie, ale umówmy się – raz w tygodniu ja machnę generalnie, ona raz po wierzchu i jest OK. Nauczyłam je odbierać komórkę – jak dzwoni , a ja akurat jestem po drugiej stronie mieszkania, nie muszę gnać między zabawkami – no przecież już trzylatek powie do słuchawki – halo i mamo do Ciebie i jeszcze z radością mi ten telefon przyniesie. Ekspres do kawy wyłącza ten, kto jest bliżej. Mój ostatni hicior to szynka w plasterkach i dżem na najniższej półce w lodówce –
wiadomo, że w weekend wstają tak samo wcześnie jak w tygodniu. Jeśli mogą sobie zrobić kanapki, przynajmniej nie jęczą mi nad uchem: głodnaaaaa!
Na nagłe, nieprzewidziane dziadowanie z przedszkolakiem mam zachomikowane nowe książeczki i jakieś kreatywne gotowce, typu wytnij, rozwiąż, poskładaj. Ze szkolniakiem powody kiblowania na chacie są przewidywalne, bo buda co chwilę jest zamykana: a to przerwa świąteczna jest, a to ferie, rekolekcje, egzaminy ostatnich klas, dni dyrektorskie itp. Kiedy świetlica nieczynna to matka bawi się w panią od wszystkiego.
Naszym ostatnim pomysłem na mamo, poróbmy coś jest dekor na ścianie. Majka sama przygotowała kształt chmur i kropelki. Od czarnej roboty – wycinania deszczu – byłam ja. Świadomie zgodziłam się na rolę świstaka, co zawija, bo zaangażowanie mojej córki w cięcie dochodzi co najwyżej do dziesiątej identycznej kropelki. Takie papierowe wycinanki przyklejamy do ściany taśmą dwustronną, która odkleja się bez tynku :).









Zamawiając papiery kupiłam jeszcze słodkie pastele – z nich planujemy wiosenne ptaszory.
Na czas przedświątecznych rekolekcji w planach jest ludzki szkielet (pomysł podbieram od niezawodnej freethepuppets.com) i mobil z origami dla najmłodszej. A moje netowe ostatnie odkrycie to strona: mojedziecikreatywnie.pl. Jest tam dużo dobra, polecam!
Ja jestem przykładem, że do zabaw z małolatami nie potrzeba talentu – wystarczy samozaparcie. Nie mam wykształcenia pedagogicznego więc pomysłów szukam w necie, odpalam filmiki instruktażowe, przeglądam pinteresta, fejsa i insta. Nie ukrywam, że częściej to mi się nie chce niż chce, ale najbardziej to zależy mi na jednym: niech temu maluchowi czas chorowania i czas bez szkoły/przedszkola kojarzą zarembiście. Wprawdzie od Kółka graniastego to moja głowa robi się kanciasta, radiowa Trójka przegrywa z Pieski małe dwa, Jadą misie i Wskoczył kot na płot, a czas własny mam późno lub nie mam wcale. Trudno. Wiem, że wtedy przykładam się do tego, że maluchowi buduje się pamięć o fajnym dzieciństwie. 

Aga

wtorek, 18 listopada 2014

Misie - moja drama



Sklep z tkaninami. Ja z brzuchem. W głowie wizja: uszyję córeczce pościel. W sercu: wzruszenie ach, jaka matka, ach, córce pościel sama szyje. Ekspedientka pokazuje mi regał: tkanina odpowiednia – flanela, wzór: misie. W mojej głowie myśl: ok, skoro ona się na tym zna, skoro wszyyyyystkie matki dzieciom takie biorą to wezmę i ja.
I spała moja Majcia w tych misiach z flanelki. Nic jej się nie stało.
Są błędy, które popełniłam jako matka, kłujące moje sumienie. Są słowa, gesty, sytuacje, że kiedy sobie o nich przypomnę, patrzeć na siebie nie mogę. Przepraszam moją małą, wynagradzam taką dawką cierpliwości i spokoju, że aż czuję, że się nimi biczuję, w samotności płaczę. Oczyszczam się. Czy wywieram wpływ na nią nie wiem. Ale chcę wierzyć, że tak.
Tak samo, jak teraz chcę wierzyć, że otaczając dziecko określonymi przedmiotami mam wpływ na jego gust. Słowo wytrych: design. I tyle.
Dla mnie znaczy wiele, chcę, aby ważny był także dla moich maluchów.
Mój mózg wchłonął już jakiś miliard książek. Do tego miksu dorzuciłam wykształcenie. I ten duecik nie pozwala mi akceptować byle jakich książek. W treści, ilustracji. Dlatego czasami jestem aż okrutna. Robię selekcję. Badziew wywalam. Tak samo postępuję z zabawkami. Kiedy dzieci nie widzą, pozbywam się ochydztwa.
Żyję w małym mieście. Nie dam sobie wmówić, że wystawa w hipermarkecie jest nadzwyczajnym wydarzeniem i nie polecę na nią z maluchami, by potem ustawić się w kolejce do losowania o rower. Wolę zabrać dzieci sto kilometrów od domu do prawdziwego muzeum i pokazać co może znaczyć słowo sztuka.
Niby nie było dramatu, że ta moja Majcia spała w tych misiach. Szkaradnych. Na zawsze już tak zostaną w mojej pamięci.
Ale teraz już nie śpi. Przeszła przez fazę sówek (materiał kupiony w sieciówce, w promocji, moim zdaniem uroczy) na wymianę z groszkami. Obie pościele też uszyłam jej sama, o czym możecie poczytać tu:
Ówczesne, z czasów hurtowni i miśków bicie serca jest niczym, w porównaniu z obecnym. Wtedy wzruszałam się na myśl o samej sobie, a teraz na myśl o dziecku, które własnoręcznie zrobiło swoją najnowszą pościel.
Kupiłam kawał zwykłej, białej bawełny, mazak do tkanin i wiele tygodni zachęcałam: narysuj.
A kiedy zarysowała każdą wolną przestrzeń połączyłam ten kawał białej bawełny z szarością w gwiazdki. Cudowny wzór, mega dziecięcy. Mój ulubiony :).
Jestem dumna. Bo moje dziecko, lat 5, jest pomysłowe, bardziej niż ja, ma wyobraźnię większą niż moja. Mam prawo znów płakać. Tym razem nie z rozpaczy i sobie w brodę, ale ze wzruszenia :).






























PS. Na ścianie pokoju moich córek zawisł plakat. W ramach kontaktu ze sztuką zafundowałam im pracę od Ja Cię Broszę – Jelonka :)

xxXAgaXxx