Mieszam w garach. Czuję, że szykuję coś ekstra do jedzenia.
Mam wizję, że cała – prawie – piramida żywieniowa się w nich zmieściła. Widzę –
prawie – że witaminy biegają i tańczą, minerały latają, ja po tym obiedzie będę
młodsza, a moje dzieci od razu większe.
Masterchef jak nic! Marcheweczka, papryczka, cebulka,
czosneczek, ciach, ciach, pistacje, słonecznik – już przyprażone, przyprawy
rozgrzewające, bulion z domowego rosołu, kurczak, kuskus. Mmmm, mmmm, zapachy,
smaki. Stoję i się zachwycam.
Majka nadciąga i z daleka przeprowadza lustrację talerza.
Siadając do stołu próbuje zachować ładny wyraz twarzy, ale ja widziałam!
Widziałam już ten zjeżdżający w dół prawy kącik ust, tę rękę podpierającą głowę
i nawet nie zdążyłam się uzbroić, wziąć oddechu – koniecznie głębokiego – kiedy już kat się
wypowiedział: A CO TO JEST??? Bleeee…..Takie, rozumiecie, bleeeeeee, konkretne!
No masz ci. Szef tak, ale master nie, na pewno nie w oczach
Majki. Dziecko na obiad wolało chleb z serem. Wierzcie mi, nie jest łatwo
zareagować w takiej chwili. Nie chcę jej zmuszać do jedzenia, nie chcę też pozwolić
na totalne grymaszenie. Więc się wyginam jak jogin, żeby ją przekonać, choć tak
troszkę, do poznania nowego smaku….
Generalnie jednak - wracając do sprawy owego kurczaczka z kuskusem - od
ewentualnej załamki psycho-kulinarnej ratowała mnie świadomość, że danie jest… po
prostu pyszne.
Bo było w nim coś, co podkręcilo smak. To coś nazywa się lemon
curd. Domowy, z żółtek, z cukrem, na masełku, krem. Miał być słodko-kwaśny, a wyszedł
mi cholernie kwaśny z odrobiną cukru. Jaki mam, taki mam, ale dodałam co mam do sosiku. A potem zmrużyłam oczy i sama siebie pochwaliłam :).
Kiedyś oglądałam dokument o winogronach oraz przetwarzaniu
ich na rodzynki i wino, pestek na olej, a skórek na opał i kompost.
Lemon curd zrobiłam, bo miałam 5 luźnych żółtek, z których
białka ubiłam wcześniej na pianę do bezy. Do żółtek dodałam wyciśnięty z cytryn
sok, z których starłam skórkę, by wsypać ją do naszych ulubionych muffinów
z czekoladą i żurawiną.
Chyba mogę postawić się w jednym rzędzie z takim, na przykład,
właścicielem winnicy, prawda? Dokładnie wykorzystuję dary natury :)
Lemon curd zanim znalazł się w sosie, trafił do słoiczka.
Spójrzcie na ten żółciuteńki kolor! Rozkłada mnie na kawałki. Przecież to sama
energia i pogoda :).
Nie zaprawiałam nigdy owoców zimowych, a w sumie to byłyby
super latem. I tak właśnie sobie myślę, że zrobiłabym jakieś musy pomarańczowe,
cytrynowe, kiwi? Może coś z liczi albo pomelo? Kolorowe słoiczki trafiłyby na
półkę obok malin, jabłek i truskawek :).
Czy ja jestem nienormalna, że tak cieszą mnie sukcesy w
kuchni?
PS. Zrobiłam bezę na świętowanie swoich zaległych urodzin i udała mi się. Wyszła obłędnie słodka, z twardą skórką, a
w środku miękka i ciągnąca się, czyli taka, jak powinna być :).
Milenka urwała z niej spory kawał, mlaskała i chciała jeszcze. To sama
przyjemność gotować dla takiego odbiorcy :).
XxxAgaxxX
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz