Wspólne kalesony – tak znajomy podsumował nas na początku
małżeńskiej drogi. Miał rację. Użył przenośni sprawdzającej się w życiu
codziennym. Razem robiliśmy wszystko. Kupowaliśmy mieszkanie i papier
toaletowy, gotowaliśmy wodę na herbatę i oglądaliśmy film.
Urodziło się dziecko i zaczęły się określać role w rodzinie.
Urodziła się druga córka i podział się pogłębił.
Ja jemu nie chciałam się poddać. Buntowałam się, bo
feminizm, bo gender, bo wspólne kalesony, mężczyzna do garów i żelazka (a
kobieta do wiertarki – jak to określa mój małżonek :)).
Efekt był taki, że ucierpiało mieszkanie. Bo miało być
wspólnie, a zaczęło brakować czasu. Bo jeśli jedno obiera ziemniaki, drugie powinno
tłuc kotlety; bo jeśli jedno myje okna, drugie prasuje firanki; a jeśli jedno
zmienia kolor ścian, drugie już kupuje nową szafkę. W realu jedno myło i prasowało, a drugie pracowało, jedno
obierało i tłukło, a drugie układało puzzle z najmłodszymi.
Element wspólny – mieszkanie – zamiast łączyć – stał bezczynnie.
Stał się zbiorowiskiem pierdół.
W głowie poprzestawiać musiałam sobie sama. Gender poszło w
kąt. Nie buntuję się już przeciwko garom i żelazku. Planuję zmiany w
mieszkaniu, pilnuję ich realizacji.
Po raz pierwszy w swoim życiu zawodowym mając kilka dni wolnego nigdzie nie wyjechałam. Nie zabrałam córek na dłuższy wypad za miasto, nie pojechałam
nad Bałtyk. Z maluchami orbitujemy wokół domu. No właśnie – domu. Bo mieszkanie - czuję - staje się domem.
W czasie urlopu chciałam tu zostać. Chciałam cieszyć się
porankami, kiedy słońce wpadając do kuchni nie tylko uwydatnia nowe plamy na szafkach, ale przede wszystkim daje
kopa do realizacji planów.
Czuję, że chaos jest już pod kontrolą. W mojej ukochanej
kuchennej jadalni tkwi jeszcze znienawidzone, wielkie biurko, ale jest szansa,
że kąt do pracy znajdzie się w sypialni, bo z niej zniknęło zalegające
łóżeczko-kojec. Przestawiam, poprawiam, zmieniam, sprzątam. Angażuję córki,
zaktywizował się małżonek. Jest dobrze. Mam nadzieję, że tak już zostanie.
W mojej kuchni lubię przezroczyste szkło. Trzymam w nim
mąki, kasze, makarony, trzymam słodycze, oliwę i suszone grzyby – co tylko się
da. Do szkła przełożyłam także sztućce. Wykorzystałam słoik po ogórkach :)
(Serio!). Kawałek szarego lnu, biały pisak do tkanin i sznureczek – posłużyły
mi do ozdobienia słoika. Po ogórkach nie ma już śladu, jest It is my home, a sztućce prezentują się
tak:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz