Odgrzewane kotlety Wam ostatnio serwowałam. Przepraszam. Postarałam
się więc i mam danie świeżutkie, prosto z pieca. Jeszcze ciepłe :).
Żadna ze mnie dresiara, raczej w przeszłości hipisiara. Ale
dresy kocham miłością wieczną. Za to, że miękkie, wygodne, ciepłe, przyjemne po
prostu. I efekt jest taki, że jak mam dół, to w dres. Jak gorączka, to dres.
Jak sprzątam, dres. Gości przyjmuję w dżinsach, a tych co bardziej statecznych –
elegancko. Ale kiedy tylko wychodzą… wskakuję w dres. Wiem, wiem, pani domu,
nawet przy sobocie i na miotle powinna być zadbana. Służy to zdrowiu
psychicznemu, zgodzę się. No więc dbam, włos, oko zrobione. Ale na tyłek –
dres. Latem krótkie spodenki i spódniczki, jesienią szarawary, alladynki, zimą
długie gacie i legginsy. Obowiązkowo – bluzy. Wersji bez kaptura nie posiadam. Bo jak
kaptur dam na głowę, a w uszy muzykę to jest mi często lepiej niż w
rzeczywistości.
Oszalałam, kiedy zobaczyłam cuda z szarej dresóweczki. Są w tej
branży firmy już mistrzowskie (tak, tak, polskie, o światowej sławie – kto się
interesuje modą, ten wie). Są mniejsze, działające lokalnie. Nie robią chyba
tylko majtek, bo resztę garderoby z dresu już widziałam. Kiedyś, pod wpływem
impulsu, kupiłam kawał dresówki i … schowałam. Nie miałam czasu szyć, potem o
nim zapomniałam. Sprzątałam ostatnio i wpadł mi w ręce. I to był moment,
impuls, błysk, który uwielbiam. Przejrzałam Burdy, odbiłam wykrój, wycięłam,
zszyłam i mam. A raczej ona ma. Ta dam, ta, dam. Przedstawiam Państwu sukieneczkę
– dresóweczkę. Nie mam owerloka (dla niewtajemniczonych - overlock to świetna maszyna, która radzi sobie z dzianiną), więc machnęłam ją na Łuczniku. Minusy są, ale
staram się ich nie widzieć :).
Tym moim własnym sukcesem czuję się jak otumaniona, nabieram rozpędu, planuję i
wymyślam. Przy najbliższej okazji znów siadam do Łucznika. W planach mam długą
spódnicę dla siebie i ponczo dla córci :). A potem się zobaczy.
xxXAgaXxx
xxXAgaXxx
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz